45 MINUT 

Czas równy długości jednej lekcji szkolnej może wywrócić życie w sposób diametralny. Tak stało się w niedzielę 15 września br. w parafii Radochów, w diecezji świdnickiej. Dramat rozegrał się tuż po parafialnej sumie, gdy fala powodziowa z przerwanej tamy w Stroniu Śląskim, przetoczyła się przez wioskę.  Relacja na Facebooku

W cieniu Lądka, Stronia, Kłodzka, Nysy czy Głubczyc obecnych na pierwszych stronach relacji powodziowych, skrywa się dramat wioski Radochów. Usłyszeliśmy o niej nie z mediów, ale dzięki osobistym poszukiwaniom, w kontekście inicjatywy „Światełko dla…”, związanej z recyklingiem zniczy. Jak relacjonuje tutejszy proboszcz, ks. Krzysztof Pełech, woda z opadów podmyła domy już w sobotę. I gdy w niedzielę zaczęła opadać, a ewakuowani właściciele powrócili do domów, by je sprzątać, niespodziewanie przyszło najgorsze. On sam po sumie wyszedł, by z kościelnego wzgórza spojrzeć w dół, w stronę doliny rzeki i ocenić sytuację oraz podjąć działania. W tym momencie najpierw usłyszał, a potem zobaczył napływającą falę powodziową, która w 15 minut wypełniła całą dolinę. Następne 15 minut to prawdziwy szał w wykonaniu żywiołu, sięgającego sześciu metrów ponad dno. Żywiołu, który z hukiem przewlał się przez wioskę, niosąc konary drzew, samochody, meble i części domów. W kolejne 15 minut woda zaczęła opadać, odsłaniając krajobraz po tej nierównej walce. Zalane w różnym stopniu 100 domów, a 14 zniszczonych tak, że nie nadają się do remontu. Pozrywany asfalt i wyrwy w drogach, połamane drzewa i zniszczone otoczenie domów, a przy tym walające się śmieci i naniesiony wszędzie muł. I ta trwoga o ludzi, o to, by pozbierać myśli i zdecydować od czego zacząć w udzielaniu pomocy. A przy tym cisza w eterze, bo wyłączono prąd i brak sygnału w telefonach. I ta niewiedza dotycząca przyczyny tego dramatu, bo informacja, że tama pękła i trzeba natychmiast uciekać, przyszła za późno. 
Pomoc zaczęli organizować sami. Podjęły ją osoby z domostw położonych dalej od rzeki. Należało dotrzeć do każdego poszkodowanego i dać mu schronienie oraz strawę. Kilkanaście osób trzeba było ewakuować z zalanych domów przy pomocy helikoptera. Na szczęście nikt tu nie zginął. Pomoc z zewnątrz przyszla dopiero po kilku godzinach, w postaci oddziału żołnierzy WOT-u. Jednak na sprzęt ciężki i fachowe dzialania porządkowe trzeba było jeszcze poczekać kilka dni. A przecież ludziom trzeba było ofiarować pomoc od zaraz. 
Jakoś samoistnie punkt koordynacji pomocy zogniskował się przy plebanii. Napływającą pomoc materialną, należało magazynować, a następnie zorganizować jej dostarczenie do poszkodowanych. W tym celu wokół ks. Krzysztofa powstała grupa wolontariuszy oddana tej posłudze. To oni wciąż zbierają informacje o różnych potrzebach i bolączkach poszkodowanych w powodzi oraz przekazują otrzymaną pomoc. Jest jej sporo, lecz i są biale plamy na tej mapie załatwionych potrzeb. Innym wymiarem podejmowanych w wiosce działań jest cała przestrzeń wymagająca porządkowania. Wybrnięcie z tego ogromu zniszczeń infrastruktury nie byłoby możliwe bez ciężkiego sprzętu, ale i wolontariuszy, którzy mozolnie uprzątali teren. 
Choć po pięćdziesięciu dniach od dramatu widać efekty podjętych działań, to wcale nie ubywa trosk. Jak chociażby w wymiarze opłat za prąd potrzebny do osuszania domów, czy ogrzewania, bo padły piece lub woda zabrała opał. Wciąż trwa osuszanie i remontowanie domów. Wciąż między domami zalegają wyrwane pniaki i poobcinane konary. Wciąż drogi są tylko doraźnie udrożnione. Wciąż brakuje środków na remonty, opłaty za energię i zabezpieczenie koryta rzeki. Wciąż trwa przywracanie uszkodzonej infrastruktury energetycznej, kanalizacyjnej i wodociągowej. Wciąż potrzeba ludzi. W tej sytuacji każda pomoc jest ważna. Jednym z jej wymiarów był dar z recyklingu zniczy, przygotowanych przez Parafialny Zespół Caritas, a ofiarowany Klaudii, dotkniętej niepełnosprawnością. Został jej przekazany osobiście, wywołując łzy wzruszenia i wdzięczności. Przez jej dom też przeszła fala i trzeba go osuszyć, a potem położyć nowe podłogi. 
Szum powodzi przycichł, a teraz i szum medialny wokół tego dramatu. Potrzeba wciąż wyobraźni miłosierdzia, która nie pozwoli na zagłuszanie jej i będzie towarzyszyć konkretną pomocą, tym odległym od nas o 330 km bliźnim.
45 minut, jedna lekcja, która tak wiele zmienia. Warto pomyśleć o tym, jak jeszcze możemy pomóc Radochowianom w odrobieniu tego trudnego zadania, jakie przyniosła im ta lekcja życia.